Z czym kojarzyło się lato w PRL-u? Z upałami, syfonami i ulicznymi saturatorami z gazowaną wodą

Czytaj dalej
Fot. NAC/Grażyna Rutowicz
Krzysztof Błażejewski

Z czym kojarzyło się lato w PRL-u? Z upałami, syfonami i ulicznymi saturatorami z gazowaną wodą

Krzysztof Błażejewski

Starsi bydgoszczanie pamiętają zapewne, że z nadejściem ciepłych dni w sklepach brakowało zimnych napojów. Ratunkiem były syfony i uliczne dystrybutory.

Wraz z nadejściem lata w czasach PRL-u rozpoczynał się niezmienny rytuał. Na pytanie, czy w sklepie jest coś do picia, sprzedawcy zwykle odpowiadali: dzisiaj nie dowieźli, albo: wszystko sprzedane.

Bez automatów

Te niewyobrażalne dla ludzi wyrosłych w warunkach gospodarki rynkowej sytuacje były konsekwencją nie tylko socjalistycznej gospodarki planowej i niskiej wydajności produkcyjnej. Braki napojów w czasach PRL-u, jeśli odniesiemy tamtą sytuację do dzisiejszej, miały swoje częściowe uzasadnienie w tym, że produkowano wyroby w zasadzie naturalne, bez konserwantów. Nie znano jeszcze wówczas współczesnych technologii, niewiele znano zautomatyzowanych linii produkcyjnych. Trzeba było je często sprowadzać z Zachodu, a dewiz brakowało.

Kefir i maślanka? Nie dla nas...

Piwo w PRL-u, choć często można było trafić na skisłe, „chrzczone” i niesmaczne, było wytwarzane według starych receptur. Dzieciom oferowano z kolei różnorodne napoje gazowane, we wszystkich możliwych kolorach, umownie zwane „oranżadą”, bądź „lemoniadą”. Powszechne były też napoje zawierające naturalne soki - jabłkowe i cytrusowe - „Płynny owoc”, „Mandarynka” etc. Za napoje chłodzące w czasach PRL-u uważano też powszechnie kefir i maślankę, które zalegały magazyny i psuły się, ponieważ bydgoszczanie nie chcieli takich „zamienników”. W Bydgoszczy aż do połowy lat 80. ub. wieku nie było w sprzedaży jogurtów. Nie zawsze była też dostępna woda mineralna, nawet pochodząca ze słynnych polskich uzdrowisk, sprzedawana w zwykłych szklanych butelkach. Jak każdego roku wyjaśniano, pojawiały się kłopoty z dostawami butelek z hut szkła. A kiedy butelki już dojechały, zaczynało do nich brakować kapsli...

W poszukiwaniu nabojów

W sytuacji permanentnych braków radzono sobie, korzystając z ulicznych saturatorów, które w centralnych punktach Bydgoszczy, ale także na większych osiedlach, można było bez trudu znaleźć. W latach 70. szklaneczka wody gazowanej kosztowała 30 groszy, wody z sokiem - 90 gr. Prasa jednak często utyskiwała na złe warunki higieniczne (szklaneczki były wielokrotnego użytku, nie myte, tylko przepłukiwane), masowo także praktykowano podawanie... rozcieńczonego, a przez to niesmacznego soku.

Szybko z nich zrezygnowano, bo ludzie kradli szklanki, ponadto urządzenia były awaryjne.

Prawie pół wieku temu na ulicach Bydgoszczy pojawiły się saturatory - automaty produkcji ZSRR. Machiny robiły wrażenie, wszyscy chcieli na własne oczy przekonać się, jak działa automat. Szybko z nich zrezygnowano, bo ludzie kradli szklanki, ponadto urządzenia były awaryjne.

Strzelanina w domu

Dużo wcześniej do użytku weszły domowe syfony - duże butle ze szkła, do których tłoczono pod ciśnieniem gazowaną wodę, którą można było spożywać w domu. W Bydgoszczy funkcjonowała cała sieć punktów napełniania syfonów. W połowie lat 70. pojawiły się najpierw węgierskie, a potem NRD-owskie syfony metalowe. Odtąd wodę gazowaną można było „produkować” w domu po nabyciu odpowiednich nabojów z dwutlenkiem węgla, które trzeba było „wstrzelić” do wody nalanej z kranu. I to jednak nie rozwiązywało kłopotów, bowiem posiadacze syfonów przeważnie słyszeli „nie ma i nie wiadomo, kiedy będą” w sklepach sprzedających naboje.

Krzysztof Błażejewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.