Paweł Gzyl

W Dzień Kota proszą mnie o wywiad [zdjęcia, wideo]

Paweł Gzyl

Tomasz Kot: - Z „kotem” przerobiłem wszystkie warianty. W podstawówce i przedszkolu dzieciaki krzyczały na mnie „kici, kici”, w teatrze jestem „Dachowcem”. Często, gdy ktoś do kogoś mówi „kotku”, automatycznie się odwracam.

Schronienia przed światem mediów szuka w domu

Tomasz Kot jako dzieciak był nieśmiały, aktorstwo pozwoliło mu zrzucić ten balast. Dzisiaj odnosi w kinie wielkie sukcesy, ale nie chce być celebrytą.

Kiedy na polskie ekrany miał trafić amerykański film animowany „Jak stać się kotem”, dystrybutorzy, którzy przygotowywali dubbing, wpadli na świetny pomysł. Powierzyli tytułową rolę... Tomaszowi Kotowi.





W efekcie popularny aktor zmierzył się publicznie z najpopularniejszym skojarzeniem, jakie niesie jego nazwisko. A musiał sobie z tym radzić niemal od urodzenia.

Z „kotem” przerobiłem wszystkie warianty. W podstawówce i przedszkolu dzieciaki krzyczały na mnie „kici kici”, w teatrze jestem „Dachowcem”. Często, gdy ktoś do kogoś mówi „kotku”, automatycznie się odwracam. A na planie filmowym, kiedy pojawia się jakiś kot, mówię: „Przepraszam, idę odpocząć, dubler przyszedł”

- śmieje się w „Playboyu”.

Czasem te skojarzenia irytują aktora. Gdy 17 lutego wypada Międzynarodowy Dzień Kota, wszystkie stacje telewizyjne proszą go o wywiad. Raz nawet, jak aktor występował w teatrze w Kaliszu, przyjechała ekipa z Poznania, bezceremonialnie przerwała próbę i usiłowała wymusić na nim rozmowę. Oczywiście odmówił - podobnie jak licznym propozycjom sesji zdjęciowych z kotami przy boku.

Niedoszły misjonarz

Za młodu był nieśmiały. Zapewne przez problemy ze zdrowiem, z którymi zaczął borykać się w podstawówce. Okazało się bowiem, że bardzo szybko rośnie - do 12 centymetrów na rok. To sprawiało, że zapadł na krzywicę, a do tego nabawił się skoliozy. Czasem przewracał się, a nawet tracił przytomność. Całe szczęście ojciec był nauczycielem WF-u i zlecił mu serię ćwiczeń korekcyjnych. Kiedy koledzy grali w piłkę na podwórku, młody Tomek chodził po pokoju z drążkiem na plecach albo gimnastykował się do siódmych potów. Warto było: problemy z kręgosłupem ustąpiły, a kilka lat później podczas studiów, chłopak mógł na zajęciach z pantomimy dowolnie wyginać stawy we wszystkie strony.

Kiedy przyszło do wyboru liceum, Tomek postawił na szkołę przy... seminarium duchownym. Wychował się w głęboko wierzącej rodzinie, miał wujka misjonarza, który działał w Afryce. Postanowił, że pójdzie w jego ślady i też pojedzie w świat na misję. Ale wytrzymał w klasztorze tylko pół roku.

- Zostałem wtłoczony w zakonny rygor, życie ustalone co do minuty: o szóstej pobudka, 6.15 gimnastyka, potem msza. Nic nie podlegało dyskusji. Za każde przewinienie można było wylecieć ze szkoły, a większość uczniów to byli chłopcy z niezamożnych rodzin. Dla nich pozostanie w szkole było „być albo nie być”. Ja byłem dopiero drugim, który odszedł z własnej woli - wspomina w magazynie „Styl”.

Tak naprawdę pasjonowało go malarstwo. Od dziecka lubił rysować, ale rodzice nie chcieli, by poszedł do liceum plastycznego. Kiedy nie wypaliło również seminarium, trafił do klasy humanistycznej. Było tam tylko dwóch chłopaków - jeden nazywał się Kot, a drugi Baran. Nigdy jednak nie narzekali na towarzystwo dziewczyn. Z czasem ten drugi odkrył w sobie powołanie i został księdzem, a ten pierwszy - zachwycił się aktorstwem.

Strzelając wódką

Tomek trafił do teatru w rodzinnej Legnicy, zaczął występować w przedstawieniach, pojawiły się nawet nagrody. Lecz i tutaj rodzice zaprotestowali. Ponieważ postanowił zdawać do szkoły aktorskiej, odpuścił takie przedmioty, jak chemia czy fizyka. To ich zaniepokoiło i postanowili mu dać szlaban na teatr.

- Jak rodzice ostro się postawili, udzielił mi się ich strach. Bo usłyszałem, że to nie jest nic warte, że nic z tego nie będzie... Odtąd z aktorstwem się ukrywałem, mówiłem, że idę na korepetycje z polskiego, a szedłem na próbę. Nawet w spektaklu postanowiłem wystąpić pod pseudonimem Andrzej Herman. Przed wydrukowaniem plakatu aktor Janusz Chabior, który prowadził nasz zespół, zapytał, czy naprawdę chcę być „Hermanem”. Ale ja się wtedy podłamałem, nie znalazłem w sobie siły, żeby być sobą - tłumaczy w „Stylu”.

Być może to ta frustracja sprawiła, że maturę zdał dopiero za drugim podejściem. Za to do szkoły aktorskiej w Krakowie trafił od razu. Wybrał tę akademię, bo jak się dziś z tego śmieje, była... najdalej od Legnicy. No i oczywiście wyrwawszy się z domu, zaczął rozrabiać pod Wawelem na całego.

- Miałem wybuch zachłyśnięcia się niezależnością. Wtedy, gdy wyskoczyłem z domu. Takie „życie studenckie razy dziesięć”. W sensie imprez, alkoholu, jakiejś krzywo pojętej wolności. A do tego dochodzi odporność organizmu, czyli bezkarność niehigienicznego trybu życia. Po przeprowadzce do Warszawy poczułem, że ten program się nie sprawdza. I jak do mnie dotarło, że sam siebie niszczę, zmieniłem w całości podejście do życia. To był rok 2005 - opowiada w „Stylu”.

Już w liceum przyzwyczaił się do tego, że musi zarobić na swoje potrzeby. Przez trzy tygodnie szorował poradzieckie koszary pod Legnicą z fizjologicznych nieczystości. Dlatego, kiedy dzięki studiom w Krakowie, udało mu się złapać pierwsze fuchy w reklamie, nie miał problemów z zagraniem Statuy Wolności w spocie papierosów LM czy z wzięciem udziału w promocji wódki Smirnoff .

- Pomysł gości z marketingu był taki, że udajemy mafię. Przebrani za gangsterów chodziliśmy po knajpach i na oczach przerażonych klientów wyciągaliśmy karabiny, żądając haraczu. No i suspens był taki, że to promocja, bo jak nacisnęliśmy na spust, to z karabinów lała się wódka. Ale raz trafiliśmy na tzw. chłopców z miasta. Potem powiedzieli nam, że jakbyśmy zaczęli rozmawiać po rosyjsku, to wyjęliby „klamki”. Do dziś czuję dreszcz, jak to wspominam - śmieje się w „Gali”.

Kraków dał Tomkowi również wiele w kwestii nauki aktorstwa. Do dziś szczególnie ceni sobie pracę z Jerzym Stuhrem, pod okiem którego zrobił dyplom. Niestety - Tomek skończył szkołę w niezbyt dobrym momencie. Na aktorskim rynku zaczęło się wtedy bezrobocie. Z jednej strony w Krakowie panował etos „wielkiej sztuki”, a z drugiej młodym adeptom bieda zaglądała w oczy. Nic dziwnego, że w końcu zaczęła się gonitwa za nawet najmniejszym zleceniem - przeczytaniem wiersza w radiu czy pojawieniem się w reklamie.

- Po szkole aktorskiej, w tym kryzysowym momencie, dałem sobie pięć lat. Postanowiłem, że jeśli przez ten czas coś się nie zdarzy, szukam innej drogi, innej roboty. I w piątym roku zdarzył się „Skazany na bluesa” Kidawy-Błońskiego - podkreśla w „Stylu”.



W starych adidasach

Do roli legendarnego wokalisty Dżemu, aktor przygotowywał się pieczołowicie. Nie dość, że rozmawiał z jego żoną, to pojechał z zespołem w trasę i trafił do ośrodka odwykowego dla narkomanów. Obserwował jego pacjentów, podpatrywał zwyczaje, uczył się podobnych zachowań. I stworzył rolę, która sprawiła, że polscy hipisi uznali go za „swojego człowieka”. A to niekiedy przysparzało mu potem problemów.

- Zwykle puszczam zaczepki bokiem, ale kiedyś jakiś przesunięty pod czaszką hipis był bardzo upierdliwy. Widać wiele lat wolności duchowej spowodowało u niego pewne spustoszenia. Co parę minut podchodził do mnie i zapraszał na zewnątrz, żeby coś sobie wyjaśnić na osobności. W końcu się zdenerwowałem i wstałem. Wystarczyło - mówi w „Playboyu”.

„Skazany na bluesa” przyniósł mu sławę i sprawił, że propozycje występów posypały się jak z rękawa. Przeprowadził się z Krakowa do Warszawy. Wreszcie odetchnął pełną piersią. „Artystowska” atmosfera pod Wawelem zupełnie mu nie pasowała.

- Pamiętam przeskok, jaki przeżyłem, przyjeżdżając do Warszawy. W Krakowie główna rola w teatrze oznaczała, że próbujesz codziennie, po osiem godzin. Nie zarobisz na boku, bo wciąż jesteś na scenie. A tu dostaję rolę w „Camera Café”, jadę na jeden dzień do serialu, cześć - cześć, gramy i dostaję tyle, ile wynosi moja miesięczna pensja teatralna - uśmiecha się w rozmowie ze „Stylem”.

Drugą wybitną rolą, jaką dane mu było zagrać, okazał się profesor Religa w „Bogach”.

W Dzień Kota proszą mnie o wywiad [zdjęcia, wideo]
archiwum To rola profesora Religi w filmie „Bogowie” wyniosła Tomasza Kota na aktorskie szczyty.

I tutaj wiele zależało od odpowiedniego przygotowania. Zgodnie z radą Jerzego Stuhra zaczął od... butów. Poprosił o adidasy z lat 80. i kiedy je założył, powoli zaczął naśladować specyficzny chód słynnego lekarza. Potem rozmawiał z jego żoną, która pokazała mu wiele prywatnych zdjęć. Słuchał wywiadów radiowych i oglądał dokumentalne filmy. Stworzył jedną z najwybitniejszych kreacji we współczesnym polskim kinie. Daleko mu jednak do stereotypu gwiazdy.



- Zrobiłem sobie rachunek sumienia i stwierdziłem, że pogoń za „bywaniem” jest bez sensu i nie chcę w czymś takim uczestniczyć. Mam na myśli głównie promocje i udział w dużych, komercyjnych filmach - deklaruje w „Rossmanie”.

W którymś momencie swojej drogi zawodowej pomyślałem sobie, że komuś może pasuje hasanie po salonach lub ściankach. No i spoko, nie moja sprawa. Ale mnie to wcale nie pasuje.

Przed zgiełkiem show-biznesu szuka schronienia w rodzinie. Jest żonaty z Agnieszką Olczyk, mają dwoje dzieci - Biankę i Leona. Mieszka na obrzeżu wielkiego miasta z dala od ciekawskich mediów.

- Dla mnie życie ma swoje etapy. Jednym z nich jest małżeństwo. Obrączka jest spoko, fajna rzecz. Po kilku zakrętach poukładałem swoje życiowe klocki i jest to dość jasny i klarowny świat. Było nam z Agnieszką dobrze, więc ślub stał się kolejnym krokiem. Małżeństwo daje mi poczucie, że wiem, dokąd wracam - zapewnia w „Rossmanie”.

Autor: Paweł Gzyl

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.