Liliana Bogusiak-Jóźwiak

„Mąż umarł mi w Anglii...” Poleciał do Anglii, do wnusi. Miał wrócić po miesiącu

„Mąż umarł mi w Anglii...” Poleciał do Anglii, do wnusi. Miał wrócić po miesiącu
Liliana Bogusiak-Jóźwiak

Łodzianin, 60-letni Paweł Makowski, poleciał w czerwcu do Anglii, aby nacieszyć się trzyletnią wnusią i sukcesem córek, którym na emigracji udało się zbudować szczęśliwe życie. Miał wrócić po miesiącu.

Rodzina Makowskich planowała wyprawić mu urodziny w eleganckiej restauracji. Niestety, jubilat zmarł kilka dni przed powrotem do kraju.

Typowa historia najnowszej emigracji

Dorota i Paweł Makowscy wychowali dwoje dzieci. W kwietniu obchodzili 33. rocznicę ślubu. Osiem lat temu ich starsza córka Marta wyjechała do Anglii. Cztery lata temu dołączyła do niej młodsza, Kamila. Trzy lata temu państwu Makowskim urodziła się pierwsza wnuczka. Dziś córki z mężami mieszkają w Telford we wschodniej Anglii. W pobliżu mieszkają, z rodzinami, cioteczny brat i cioteczna siostra Marty i Kamili. Razem jest ich już 20 osób. Pracują, są zadowoleni z życia. Do Łodzi przyjeżdżają na krótkie urlopy. Rodzice - państwo Makowscy - bywają w Anglii częściej. Pięć lat temu pani Dorota znalazła pracę i została na dłużej. Pomagała też córce w opiece nad wnuczką. Mąż został w Łodzi ze względu na chorobę serca. Do Anglii latał jednak kilka razy w roku. Tym razem wybrał się na miesiąc, aby wrócić razem z żoną, która na przełomie lipca i sierpnia zaplanowała urlop w kraju. Po raz pierwszy mieli spędzić go tylko ze sobą, w Łodzi. 3 sierpnia, w dniu jego 60. urodzin, zaplanowali uroczystą kolację.

- W restauracji, z bliskimi nam osobami - opowiada pani Dorota.

Człowiek planuje, a Bóg kreśli

Planowanej uroczystości nie będzie. Następnego dnia z Anglii do Łodzi przylecą dzieci pani Doroty i pana Pawła, wnuczka, ich kuzyni, razem 10 osób. W sobotę, 5 sierpnia, o godzinie 10 w kaplicy cmentarnej na Mani rozpocznie się pogrzeb pana Pawła. Łodzianin zmarł 12 lipca w Telford na zawał serca.

- Pomoc dotarła bardzo szybko. Męża reanimowali przez 45 minut - były cztery karetki pogotowia, straż pożarna, nawet helikopter - opowiada pani Dorota. - Nie udało się...

Ból, rozpacz, niedowierzanie, zaprzeczenie - lawiny tych wszystkich uczuć wdowa doświadczyła w krótkim czasie. Że najgorsze stało się, jeszcze do końca do niej nie dotarło. Ogrom formalności do załatwienia, gdy odchodzi się za granicą, a ciało ma wrócić do Polski, przez kilka dni wypełnił jej czas.

Wczoraj ciało pana Pawła międzynarodowym transportem zwłok wróciło do Łodzi. W poniedziałek ma się odbyć kremacja.

- Po śmierci męża córka z bratem ciotecznym zadzwonili z Telford do kancelarii cmentarza na Mani spytać, czy pogrzeb będzie mógł się odbyć w sobotę, 5 sierpnia - wspomina pani Dorota. - W kancelarii powiedzieli, że będzie to możliwe. Rodzina kupiła więc bilety lotnicze dla 10 osób na piątek, bo w czwartek nie ma lotów. Tymczasem, gdy we wtorek po-szłam z siostrą załatwiać formalności w kancelarii cmentarza, usłyszałam od kierowniczki, że w sobotę pochówków jednak nie ma.

Negocjacje w cmentarnej kancelarii

- Zaproponowałyśmy, że zapłacimy podwójną lub potrójną stawkę - dodaje Alicja Mańkowska, siostra pani Doroty. - Prosiłyśmy, że jeśli nie w sobotę, to chociaż niech pogrzeb odbędzie się w piątek późnym wieczorem, tak aby córki mogły odprowadzić ojca na wieczny spoczynek. Z drugiej strony zrozumienia nie było. Przecież nie dla kaprysu czy splendoru chcieliśmy, aby uroczystość odbyła się w sobotę. Dzieci na bilety wydały półtora tysiąca euro, a przebukowanie kosztowałoby drugie tyle. Skoro w miejscowościach pod Łodzią pogrzeby odbywają się w soboty i nikt nie robi z tego problemu, to dlaczego w mie-

ście jest inaczej? Nie przyszło nam do głowy, że kancelaria może się tak zachować, skoro ksiądz z naszej parafii, Najświętszego Serca Jezusowego, od razu zgodził się na pogrzeb w sobotę.

- Z kancelarii wyszłyśmy z płaczem - dodaje pani Dorota.

Gdy następnego dnia wdowa i jej siostra jeszcze raz udały się do kancelarii w sprawie pogrzebu, petentów obsługiwała już inna urzędniczka. W pierwszej chwili odmówiła umówienia pochówku na sobotę 5 sierpnia, ale obiecała sprawdzić, czy da się coś w tej sprawie zrobić.

Po dwóch godzinach zadzwoniła, że pogrzeb odbędzie się tak, jak życzy sobie rodzina.

- Mąż, mając pełną świadomość swojej choroby, zawsze wyjeżdżał do dzieci z Europejską Kartą Ubezpieczenia Zdrowotnego - opowiada pani Dorota.

- Mówił, że nie chce robić nikomu kłopotu, gdyby poczuł się gorzej i musiał skorzystać z wizyty u lekarza. Za reanimację nie płaciliśmy. Zapłacić musieliśmy tylko za wydanie dokumentów potrzebnych do sprowadzenia ciała do Polski, ale na szczęście to nie były duże kwoty. Za to transport zwłok musieliśmy już zapłacić z własnej kieszeni, 10 tysięcy złotych. Ale na to nie można się przecież przygotować. Nikt z nas, lecąc do dzieci za granicę, nie planuje, że wróci karawanem...

Liliana Bogusiak-Jóźwiak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.