Krzysztof Strauchmann

Codziennie otwieram granicę, gdy wyjeżdżam z garażu

Tabliczka z napisem „Urząd Celny” została wykonana w 1946 roku i wisiała na budynku nieprzerwanie do 2007. Zachowała się w świetnym stanie. Tabliczka z napisem „Urząd Celny” została wykonana w 1946 roku i wisiała na budynku nieprzerwanie do 2007. Zachowała się w świetnym stanie.
Krzysztof Strauchmann

Jak Polacy przemycali namioty i biseptol na wczasach do Bułgarii. Czym zajmowały się na granicy „mrówki”. Jak na oko ocenić, kto przemyca trefny towar. O codziennej pracy na granicy w czasach PRL i później opowiada emerytowany celnik Andrzej Perucki.

Pamięta Pan dzień, kiedy celnicy zeszli z granic?

Oczywiście. W noc, kiedy wchodziliśmy do Schengen (21 grudnia 2007 - aut.), szef kazał mi odwiedzić wszystkie przejścia na Opolszczyźnie, żeby sprawdzić, czy nasi ludzie nie przesadzają ze świętowaniem. Przy okazji miałem pozabierać tablice z nazwą urzędu celnego, skoro już schodzimy z granic. Jedną taką tablicę przekazałem do skansenu w Wambierzycach, gdzie jest mnóstwo starych tablic urzędowych. Dwie wiszą u mnie w garażu, na drzwiach od wewnętrznej strony. Codziennie wyjeżdżając autem z garażu otwieram… przejście graniczne.

Bardzo świętowaliście wtedy zejście z granic?

U nas ten moment pożegnania z granicami przebiegał spokojnie. Ale pamiętam rok 1989 na przejściu w Głuchołazach - Mikulovicach, gdzie wtedy pracowałem. Czesi po swoich przemianach politycznych rozliczali się z komuną i zlikwidowali całą kontrolę paszportową, tzw. pasowaków. To faktycznie była służba bezpieczeństwa. Wszystkich na raz posłano na zieloną trawę. Tym ludziom został jeszcze tydzień pracy. Pasowacy z Mikulovic mieli zaprzyjaźniony kołchoz spod Widnawy i dostali od niego w prezencie ze 100 kilogramów golonek wieprzowych. Przywieźli specjalny kocioł elektryczny do gotowania golonek, chleb i zrobili ucztę z tyłu, za budynkiem przejścia, gdzie stoi drewniana altana. Ja akurat wracałem z wyjazdu do Czech, więc zaprosili i mnie. Sami pasowacy ogłosili, że każdy będzie miał okazję zjeść ostatnią komunistyczną świnię. Golonek było tak dużo, że jeszcze częstowaliśmy podróżnych, żeby skosztowali ostatniej komunistycznej świni.

Jak się Panu współpracowało z Czechami?

Bardzo przyzwoicie. Jak wszędzie są osoby mnie czy bardziej uprzejme, ale zadrażnień nie miałem. Chyba jestem Czechofilem. Pewnie, że byli nadgorliwi, ale jak ktoś jest głupi, albo przynajmniej tak się zachowuje, to na swój rachunek. Z Czechami mieliśmy porozumienie o wspólnej, jednostronnej kontroli celnej. Kontrola paszportowa była prowadzona oddzielnie. Celnicy pracowali razem, na jednej zmianie, choć każdy robił swoje. Momenty spięć były w czasie rewizji osobistej, bo z zasady na jednej zmianie z polskim celnikiem pracowała zawsze Czeszka - kobieta. Kiedy trzeba było sprawdzić jakiegoś mężczyznę na ich polecenie, robiłem to ja. A kobiety kierowane przez nas rewidowała Czeszka. Prowadzenie rewizji osobistej to zawsze jest naruszenie cudzej godności, dla mnie to było najbardziej przykre w pracy. My, Polacy, kierowaliśmy na rewizję, gdy były do tego absolutnie poważne przesłanki. A Czesi inaczej do tego podchodzili i zlecali z 10 razy więcej takich kontroli. No, ale kiedy my robiliśmy rewizję, to trafność wynosiła z 60 - 70 procent. W czeskich przypadkach może z 10 procent.

Dziś trudno to sobie nawet wyobrazić. Przyzwyczailiśmy się już, że nikt nas nie zatrzymuje na granicy.

Wtedy na cle panowała zupełnie inna filozofia działania. Każdy kraj pilnował swojego rynku wewnętrznego, a sprzedaż towaru cudzoziemcowi była traktowana jako osłabianie rodzimego rynku. Sam doskonale pamiętam czasy, kiedy u nas brakowało wszystkiego, a w Czechach było trochę lepiej. To sprzedawcy w czeskich sklepach ograniczali Polakom ilości towaru. Niektórzy ekspedienci podchodzili do tego bardzo sumienne, a kierownictwo ich do tego motywowało. Dochodziło do skandalicznych scen przy kasie, gdy ekspedientka zostawiała jedną rzecz, a cztery odkładała. Kiedyś miałem rozmowę z kasjerką w czeskim sklepie. Kobieta powiedziała, że sprzeda mi dwie sztuki czegoś, ale żebym nie mówił na granicy, w którym sklepie kupiłem, bo ona może sprzedać Polakowi tylko jedną sztukę. Nie wiedziała, gdzie pracuję.

Czyli lepiej było nie odzywać się po polsku w czeskim sklepie?

Od razu było widać, że przy kasie jest Polak, bo Czech brał do koszyka po jednej rzeczy, a Polak po kilka. Ja byłem w uprzywilejowanej sytuacji, bo mogłem tam jeździć na zakupy. I jeździłem raz na miesiąc, czy dwa tygodnie kupić cytryny dla całej rodziny.

  • Ograniczanie wywozu towarów z Czechosłowacji należało do Czechów. My pilnowaliśmy, żeby z Polski nikt nie wywoził za dużo.
Pozostało jeszcze 63% treści.

Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.

Zaloguj się, by czytać artykuł w całości
  • Prenumerata cyfrowa

    Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.

    już od
    3,69
    /dzień
Krzysztof Strauchmann

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.